Facetki
wtorek, 03 kwietnia 2012
"Emocje są dobrym sługą, ale złym panem" Staram się, by to motto mi przyświecało. Naprawdę bardzo, bardzo się staram. Bardzo mocno się staram nie być panem z dowcipu, który chciał pożyczyć piłę od sąsiada, ale zaraz po wyjściu z domu ogarnęły go wątpliwości co do tego, czy aby sąsiad zechce. Wdrapując się po kolejnych piętrach tak się nakręcił i negatywnie nastawił, że gdy Bogu ducha winny sąsiad otworzył drzwi dzwoniącemu, usłyszał zamiast pytania 'Drogi sąsiedzie, czy może ma pan piłę, którą mógłbym na chwilę pożyczyć?' wiąchę: "Wiem, że jesteś dupkiem. Wsadź sobie gdzieś tę swoją zakichaną piłę, samolubie!" W teorii jestem świetna. Przeczytałam uważnie wszystkie wasze komentarze i biorę sobie solennie do serca wszystkie rady. Nie powiem, 'mamusia' się również bardzo stara i nie dość, że jak na razie nie było żadej awantury, to jeszcze spędziliśmy weekend całkiem miło, podróżując po okolicznych wioskach, popijając kawkę i wygrzewając się na słoneczku. Myślę, że (zgodnie z tym, co oczekiwałam) bardzo ważną rolę odgrywa w tym wszystkim teściu, który pełni rolę bufora, tudzież wpływa na żonę łagodząco niczym tonik ogórkowy na wysuszoną skórę. Do czynników stresogennych i awanturogennych nie dołącza bowiem tęsknota za mężem czy poczucie wyizolowania, jest kogo wziąć pod ramię i pomaszerować w siną dal dla ostudzenia skołatanych nerwów, jest komu jeść tłusty żurek i jeszcze tłustszy boczek z zachwytem w oczach i śmiać się z powtarzanych po raz pierdyliardowy dowcipów w stylu 'my już stare dziadki, nic na 'P' robić nie możem. Z tych rzeczy na 'P' to już nam tylko PIERDZENIE zostało' (no ha, ha, ha, no szczyt wysublimowania, buhahaha, można paść ze śmiechu). Będę grzeczną dziewczynką. Nie będę nagadywać na teściową. Napiszę tylko parę słów o sobie. O swoich marzeniach :) Marzę, by nie rozpoczynać dnia od pytania: 'To co dzisiaj gotujemy na obiad?' Marzę, by ustawione przeze mnie rzeczy pozostawały na wybranych przeze mnie pozycjach. Marzę, by posiedzieć sobie chwilę w ciszy, nie słuchając opowieści o życiu trudnym i żmudnym. Opowieści, które znam już na pamięć, w najdrobniejszych szczegółach. Marzę, by nikt nie przeprowadzał notorycznej analizy porównawczej na temat sposobu wychowywania moich dzieci. Marzę, by nie słuchać o ilości odmówionych różańców czy godzinek, o sumach dawanych na mszę za naszą rodzinę (dziękuję bardzo, Pan Bóg by sobie dał radę z wylaniem na nas swojego błogosławieństwa i bez tych pieniędzy) tudzież o grzechach i grzeszkach lokalnego proboszcza. Marzę, by mi ktoś ciągle nie latał po domu ze szczotą, narzekając później, że go boli krzyż. Marzę o tym, by mój mąż nie wychodził do pracy o 6 rano i wracał o 9:30 (wieczorem, wieczorem!) Ok. wiem, że są święta, wiem, że trzeba pilnie skończyć rozpoczęte projekty by mieć później dodatkowe 3 dni wolnego, ale do jasnej cholery, jak też potrzebuję bufora - a nie jak zwykle wszystko na mojej głowie!!! Marzę o ciszy, o świętym spokoju, o całym dniu bez konieczności otwierania gęby do kogokolwiek, o napisaniu na blogu o czymś bardziej zgodnym z linią programową :) Tak sobie marzę we wtorek z rana, przechodząc chyba lekkie przesilenie półmetkowe. *** A w niedzielę przechodziłam przez ryneczek w jednym z miasteczek i uchwyciłam taką oto scenkę: Nie wiem dlaczego, przyszło mi do głowy kolejne życiowe motto, że najważniejsze, by sobie nie dać nasrać na głowę.
piątek, 30 marca 2012
Kiedy Gang Synowych wykluwał się wspólnymi siłami paru blogerek, moją pierwszą myślą było: Zapisuję się! Ociągałam się jednak. Później miałam zakusy na startowanie w konkursie, ale po pierwsze przegapiłam deadline, po drugie ... ogarnęły mnie wątpliwości, czy mam kwalifikacje na rasową gangsterkę. Stwierdziłam jednak, że oficjalne wstąpienie w szeregi Gangsterek może okazać się dla mnie zgubne. A tego chciałam uniknąć, nakręcona już bowiem jestem wystarczająco i wszyscy wokół muszą mi powtarzać (przynajmniej raz do roku, gdy odbywa się oficjalna wizyta), że na teściowej świat się nie kończy. Ograniczyłam się zatem do czytania i komentowania :) Problematyka jednak jest mi bliska. Ale zacznijmy od początku (coś czuję, że może mi znów wyjść tryptyk :)) Początek nie wróżył nic złego. Historia mojej miłości, najpierw ospała, później mknąca z prędkością światła (oświadczyny na pierwszej randce, po 7 latach mocno zdystansowanej i powierzchownej znajmości, uwieńczone ślubem po 9 miesiącach) jest o tyle istotna, że teściową przed ślubem widziałam dwa razy. 2. prezentację rodziców tejże i omówienie szczegółów ślubu (dużo tego nie było, bo ślub organizowaliśmy sobie sami :)) Nie trzeba zbytnio główkować, by wiedzieć, że było to zdecydowanie niewystarczające, by zbudować jakąkolwiek relację między mną a 'mamusią'. Owszem zdarzyło mi się parę razy spotkać osoby, z którymi 'zaiskrzyło' tak, że już po 20 minutach rozmowy miałam wrażenie, że znamy się od wieków, ale większość przyjaźni wzięła się jednak ze wspólnych 'kradzieży koni'. Moje idealistyczne postrzeganie świata tudzież stan permanentej intoksykacji zwany zakochaniem, nastrajały mnie bardzo optymistycznie. A ja chciałam. Podjęłam mocne postanowienie pokochać serdecznie mamusię TAKIEGO FACETA. To czułe przyjęcie mnie na łono rodziny odczytałam jako wyraz akceptacji. "Nasza" oznaczało bowiem, że teraz już można jej zwrócić uwagę, że się ubiera nie tak jak na wiejskie oczekiwania przystało ("Czarna koszulka, jak na pogrzeb, kto to widział, by tak w biały dzień paradować!"). Można komentować i podważać każdą podjętą przez nią decyzję, wejść o 6 rano do pokoju w którym 'nasza' śpi i zamaszyście odsłonić okno, bo kwiatki muszą mieć światło, krytykować sposób wychowywania dzieci, wybór miejsca pracy, styl urządzania domu. Przy "naszej" można przeparadować w samej bieliźnie i puścić bąka bez krępacji. "Nasza" oznaczało swojskość, spoufalenie, brak dystansu i klepanie jęzorem, co ślina na język przyniesie. Od razu spieszę z wyjaśnieniem pewnej kwestii. Jestem miastowa na wskroś i nic na to nie poradzę. Nawet się wstydzić tego nie będę. Na dodatek jeszcze Warszawianka :) Co nie znaczy, że nie lubię ludzi ze wsi. Moja rodzina też pochodzi ze wsi i choć z pradziadkowego gospodarstwa nic już nie zostało, choć Zalesie niedługo pewnie stanie się dzielnicą Warszawy, to ja wciąż pamiętam jeżdżenie wozem drabiniastym na sianie w czasie żniw, 'chowanego' w pszenicy (oj piekliła się babka, piekliła :)), zajadanie się malinami prosto z krzaka, koguta goniącego mnie po podwórku, wspinaczkę po jabłonkach w sadzie, skoki i tarzanki w stodole, ziemniaki ze skwarkami i kwaśnym mlekiem jedzone pod kasztanem i pajdziochy wiejskiego chleba z masłem, ogórkami, pomidorami, solą i pieprzem. Nie mam problemu z jeżdżeniem na wieś, z bawieniem się na wiejskich weselach (o ile mi nie każą dawać się obmacywać po kolanach w ramach zabaw oczepinowych - co już i tak mi nie grozi :), ani tańczyć z zalanym w trupa wujkiem), 'swojskimi' zapachami, przyśpiewkami ludowymi, i tym podobnymi klimatami. Męczy mnie natomiast 'wiejska mentalność', cechująca pewne osoby, często niezależnie od miejsca zamieszkania. Jak się łatwo domyślić na tym tle zaczęły się pojawiać pewne zgrzyty. Po paru kubłach 'zimnej wody' wylanych na mój wyfiukany, wypachniony, miastowy łeb oprzytomniałam nieco i zrozumiałam, że łatwo nie będzie. Wciąż jednak mówiłam sobie: Nie, nie, nie budźcie mnie! Sni mi się tak ciekawie. Jest piękniej w moim śnie niż tam, na waszej jawie :) Niestety sympatii 'mamusi' sobie nie zaskarbiłam. Już chociażby życzenia ślubne powinny mi dać do myślenia. Ja nie otrzymałam życzeń, tylko instrukcję: "Tylko dbaj o niego dziecko, bo to dobry chłopak" :)) Później miały miejsce inne, ciekawsze wystąpienia. Mój mąż brechtnął takim śmiechem, że pół autobusu spojrzało, ze zgorszeniem. Ileż ja się naanalizowałam, naszukałam przyczyn tej niechęci, napróbowałam się przypodobać ... Bez skutku. Wiele, oj wiele mam ci ja wad. Nie jestem chodzącym ideałem - potwierdzi to każdy, kto mieszka ze mną pod jednym dachem. Jako że każdy człowiek jest w mniejszym lub większym stopniu egoistą, moje urażone ego po paru latach ignorowania gorzej lub lepiej skrywanej antypatii się zbuntowało. Po kilku traumatycznych spotkaniach rodzinnych (przyjazdy moje do niej, lub jej do mnie) kończących się nieuchronnie jakąś mniej lub bardziej dziką awanturą, przestałam się starać. Rosnąca we mnie z roku na rok niechęć nie ułatwiała kontaktów. I mimo, że staram się sobie za każdym razem powiedzieć: to przecież mama mojego męża, babcia moich dzieci, kobieta, która miała ciężkie życie, osoba z kompleksami, na które ja nie mam antidotum, to jest mi naprawdę ciężko entuzjastycznie podejść do kolejnych wizyt. Co prawda z wiekiem uczę się trudnej sztuki ignorowania pewnych zachowań i niereagowania przez pryzmat emocji (tylko racjonalnego myślenia :)) I może dlatego jak na razie te 5 dni wspólnego przebywania pod jednym dachem przeleciały nad wyraz spokojnie. A może dlatego, że ... długo siedzę w pracy i najzwyczaniej w świecie nie było kiedy się pokłócić? :-D Zobaczymy, co przyniesie ze sobą weekend ...
wtorek, 18 października 2011
Każdy obywatel Zjednoczonego Królestwa, któremu uda się dobić do setki otrzymuje od Miłośnie Panującej kartkę urodzinową, własnoręcznie przez nią - jak mniemam - podpisaną. Ale mogę się mylić. Może właśnie w późnej jesieni życia puszczają bariery, wyuczone w dzieciństwie stereotypy odchodzą w niebyt, a świadomość rychłego zejścia z ziemskiego padołu aktywuje, nie odkryty jeszcze oficjalnie przez naukowców, zakamarek w mózgu z przyciskiem "Teraz albo nigdy!" (tak swoją drogą, to taki zakamarek aktywuje się i u wielu młodszych, może więc niekoniecznie świadczy to o starzeniu :)) Clare Ormiston, zamieszkująca na co dzień Glenfield Residential Home w Wythall, kartką od królowej najwyrażniej się nie zachwyciła, gdyż zarządała czegoś bardziej wyrazistego. Zażyczyła sobie mianowicie Czytaj dalej...
piątek, 07 października 2011
Pani Penny Johnson, specjalista od IT z hrabstwa Surrey, z połowicznie - w wyniku nieudanego faceliftingu - sparaliżowaną twarzą z 'okiem potwora' nie zdołała zniechęcić mnie do operacji plastycznych. Nie zdołała, bo nie było do czego zniechęcać. Chęci tej nigdy nie było :) Boję się wszelkiego rodzaju ingerencji w delikatną materię, składającą się w 70% z wody. Wszelkie rozcinania, nacinania, naciągania i inne memłania w mięsie mnie nie tylko brzydzą, ale tez napawają strachem, ze to mięso się zbuntuje i rozpadnie. I mimo, że wiem, ze czasami trzeba, Czytaj dalej ...
piątek, 03 czerwca 2011
|
O autorze
Ostatnie wpisy
Zakładki:
Favorki
Językowe
Podczytywane
Podglądane
Recenzowane
Smaczne
Szablonowe
Śmieszne
Z Zagramanicy
Zarchiwizowane chyba ...
Tagi
Po wszystko to, czego nie ma na blogu zapraszam na: ![]() ![]() ![]() Kocham Pomysłowość ! ![]() Śledź mnie :) ![]() od Żony Oburzonej ![]() od AleksandryR od Bezcielesnej od Oliwki z Toskanii od Viki on line od Żony Oburzonej ![]() od Kasi.Eire ![]() |